Apokalipsa inaczej, czyli Księga Pocieszenia
Pokój i dobro!
Drodzy Przyjaciele RCA!
„Gdy wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was, cieszcie się i radujcie!” (Mt 5,11-12).
Zacznę od wspomnienia z młodości. Mój obecny konfrater w zakonie, a niegdyś kolega z klasy i internatu, br. Marian Zieliński, miał w zwyczaju nucić sobie pod nosem: „Jeśli gdzieś jest niebo, to wygląda jak Nowy Sącz…” ( to jego rodzinne miasto, więc nie dziwota). Nie siląc się na oryginalność, nieraz przerabiam ten refren na własny użytek: „Jeśli gdzieś jest niebo, to wygląda jak Ndim”, czym też wywołuję u braci irytację, albo odruch politowania, bo to przecież dziura jakich mało. Owszem, pustelnia nowicjatu to urocze miejsce, ale reszta? Nic do pozazdroszczenia. Niemniej jednak, w kontekście tragicznych wydarzeń, jakich obraz w relacjach braci intensywniej docierał do Was w ostatnich dniach, my tutaj w Ndim, możemy powiedzieć bez najmniejszego cienia buty, ale za to z wielką wdzięcznością: Gdy wszędzie wokół dzieje się naprawdę źle, nam tutaj w Ndim jest jak u Pana Boga za piecem! Jakimś cudem, czy też psim swędem (zależy od tego, jaką kto ma koncepcję funkcjonowania tego świata), ale jak do tej pory pozostaliśmy nietknięci. Jak to jest możliwe, gdy jednocześnie nasi sąsiedzi z północy i południa poszli na przemiał? Ktoś może nadto wspomni, że przecież przed dziesięciu laty, podczas rebelii gen. Bozize, to właśnie Ndim było pierwszą misją w diecezji Bouar, która padła ofiarą muzułmańskich najemników? Ale wtedy było inaczej, bo grabieżcza fala przyszła od wschodu, od strony Paoua, tym razem zbójecki tajfun przyszedł z południa. Obok łuty zwykłego szczęścia, można sobie tłumaczyć, że grabieżcza kolumna samochodów Seleka, którzy pozostawili po sobie zgliszcza i trupy w Bocaranga, stanęła przed wyborem na skrzyżowaniu: do granicy z Kamerunem i Czadem jechać drogą zachodnią, czy wschodnią? Na szczęście dla nas, wybrali tą drugą. Nasza ma dwa skrzyżowania po drodze, a tam potencjalnie czający się anti-balaka, przy tym parę brzydkich mostów i spore górki przy zjeździe do Ngaoundaye świetnie nadające się na zasadzkę. A może też po prostu nie wiedzieli o naszej misji, bo niespecjalnie dawaliśmy znać o naszym istnieniu? Wszystkie nasze samochody, oprócz jednego, stacjonują już od roku po drugiej stronie granicy w Kamerunie, więc nie ma tu specjalnie czym się obłowić… Dość powiedzieć, że uchowaliśmy się cało.
Nasłuchujemy co parę godzin kolejnych wieści na radiofonii. Przynajmniej człowiek nie będzie zaskoczony. Internet i skype pomagają wiele w utrzymaniu łączności – telefony zbyt są uzależnione od pracy anten, stąd też bywa różnie. A przy tym w naszej dziurze praktycznie nie ma zasięgu.
Ale przede wszystkim, większość czasu i energii schodzi mi na próbie normalnego funkcjonowania misji. Gratulujemy sobie, że może jesteśmy tu w Ndim jedną z nielicznych oaz pokoju na terytorium całego RCA, w których szkoła i szpital funkcjonują normalnie. Do tej pory mieliśmy tylko 3 dni przerwy w nauce z racji na potencjalne niebezpieczeństwo. Siostry, jako kobiety, czują się momentami różnie i nieraz trzeba im podkręcać morale w górę, ale da się żyć!No i modlimy się – może nie więcej, ale z pewnością inaczej i intensywniej. Ja osobiście co dzień polecam mą parafię Bożemu Miłosierdziu przez s. Faustynę i wspominając ujmujący pokój miejsca jakim jest Medjugorie, proszę Gospę Mira o opiekę nam moim małym „Międzygórzem”, bo Ndim faktycznie jest tak usytuowane.
Gdy przed 10 dniami na nowo zaczęła się rozróba w Bouar, ja siedziałem w buszu i przez pierwsze dni w ogóle nic o problemach nie wiedziałem. Koczowałem w Nzoro, gdzie „gonię” rodziców do wykończenia szkoły św. Łucji, a przy okazji doglądam też początków rozpoczętej w tym roku budowy szkoły w sąsiedniej wsi Mboum Mbindoye. W tym samym czasie chodzę z wizytą duszpasterską po domach katolików, a moi murarze tynkują kaplicę w Nzoro. Miałem też chrzest paru dzieci w Mboum – normalna praca duszpasterska. Dopiero gdy wieczorem w niedzielę wróciłem do nowicjatu, bracia opowiedzieli mi o nowiny.
To, co w domu było zauważalne na pierwszy rzut oka, to wieczorem nieobecność kobiet i dzieci Mbororo (muzułmanów). Przyzwyczailiśmy się bowiem od dłuższego już czasu, że tutejsi nomadzi powierzali naszej opiece na noc ich rodziny, gdy tymczasem mężczyźni strzegli krów w buszu. To ważny szczegół wobec topornej propagandy o rzekomej wojnie religijnej… Teraz jednak przyszły wieści o starciach na południe od Bocaranga i nerwy im puściły – nasi muzułmanie w większości powyjeżdżali aż za Ngaoudaye, by schronić się za lufami Seleka i być w pobliżu granicy z Czadem.
Gdy przyszedł tragiczny dla sąsiednich misji dzień św. Agnieszki (21.01.14), nam w prawdzie było daleko do świętowania jak należy naszej solenizantki s. Agnes i lody zjedliśmy wspólnie dopiero parę dni później, na urodziny br. Zenka, ale też obyło się bez paniki. Pochowaliśmy co się gdzie dało, zwłaszcza samochód w buszu z odkręconymi kołami, cenniejsze rzeczy po skrytkach i czekaliśmy na rozwój wypadków. Seleka nie przyszli. Zabawa w chowanego pokrzyżowała mi w prawdzie utkane plany z transportem piasku, drzwi i nowych ławek do Nzoro, ale na miejscu robota szła do przodu. Mój szofer Pierre porozkręcał też swoją ciężarówkę i ukrył w głębi dzielnicy pomiędzy domami.
W kolejną niedzielę (26.01.) wracam do Nzoro na podsumowanie kolędy. Z satysfakcją słucham ludzi, którzy mówią, że mimo złych wieści nie dali się spanikować i kontynuowali robotę. Faktycznie, na obu budowach widać postęp. Zaciskają kciuki i powtarzają między sobą: Głupki bawią się wojnę, ale to my szykujemy lepsze jutro dla naszych dzieci! Serce mi rośnie – jestem z nich dumny. Robimy plany budowlane na kolejne dni, podsumowując wszystko przysłowiowym tu arabskim zwrotem: in szaa-llah (jeśli Bóg pozwoli).
To zastrzeżenie wchodzi w rygor szybciej niż bym się spodziewał. Wracam w południe do Ndim i w samym środku wsi, przy tak zwanym Małym Targowisku widzę dość spore zgromadzenie ludzi. Zbliżając się, dostrzegam na poboczu naszą położną, Antoinette, która normalnie wita mnie uśmiechem od ucha od ucha, a tymczasem ma raczej niemrawą minę, jakby przyczajoną. Zatrzymuję się, by się przywitać i mam czas przyjrzeć się ludziom przede mną: stoi tam sierżant-szef Thierry Yezo, z Rewolucji Sprawiedliwości, jak to się określają zbrojni z grupy powstańców kontrolującej pas terytorium przy granicy z Czadem. Ich strefa wpływów kończy się właśnie na Ndim – dalej na południe do sąsiedniej wsi Hang Zoung docierają czujki klasycznych anti-balaka, czyli tych którzy za „zasługę” mają sprowokowanie walk w Bocaranga i w efekcie destrukcję miasta.
Z Yezo znamy się już od kilkunastu dni odkąd to, pewnego wieczoru ludzie poinformowali nas o rzekomym dotarciu zwiadowców z RJ (Revolution de Justice) i prosili o pomoc w pertraktacjach. To on był właśnie tym zwiadowcą – udało nam się z Panią Mer i paru innymi ze starszyzny wioski wyperswadować im, żeby się jednak tu nie instalowali, bo wieś pójdzie z dymem, jak się skrzykną Seleka z Bocaranga i Ngaoundaye na spotkanie z nimi w połowie drogi ( to było jeszcze przed wyzwoleniem obu podprefektur i tragicznymi wydarzeniami w następstwie). Odchodzimy nawet ukojeni, bo jeszcze raz nasi powstańcy zapewniają, że są jedynie przeciw okupacji przez Seleka, ale nie mają nic kontra muzułmanom. To też pozwoliło naszym Mbororo przetrwać z nami kolejne dwa tygodnie.
Ale teraz mój przyjaciel Thierry zabrał się za kontrolę, czy w magazynach pozostawionych pod kluczem przez muzułmańskich handlarzy przypadkiem nie ma broni. Zaprasza mnie przyjaznym gestem ręki uzbrojonej w „kałasza”, abym jechał dalej. Ja jednak zatrzymuję się na samym środku naprzeciw domniemanych arsenałów – sam się z chęcią popatrzę na rozpoczynający się właśnie spektakl. Po paru chwilach jestem otoczony przez sporą grupę gapiów, którzy wiedzieni moim przykładem wychodzą spod ustronnych zaułków w cieniu, aby obserwować scenę z bliska. Przyglądam się i rozpoznaję pośród dziesiątki zbrojnych, dwóch moich chłopaków z Ndim, Romain (kuzyn naszego postulanta) i Puissant (mocarz). Paradoks: ci sami godebe („ferajna”), którzy wcześniej wysługiwali się komersantom przy rozładunku worków, teraz wydali składy ich pracodawców w ręce Rewolucji Sprawiedliwości. A no, popatrzymy sobie w jakim to wydaniu jest owa sprawiedliwość…
Z drzwiami poszło szybko. W środku głównie worki fasoli. Kilkanaście z nich ląduje na zewnątrz – ewidentnie mają trafić w ręce nowych „właścicieli”. Ponownie Thierry ponawia perswazje, bym sobie jechał, bo w trosce o me zdrowie obawia się, że słońce w samo południe może mi tu zaszkodzić. - Wszyscy stoimy pod tym samym słońcem – odpowiadam – jednak poczekam na finał. Zbliża się kolejny sierżant-młokos w kompletnym uniformie wojskowym i zaczyna inaczej: - My tu jesteśmy czarni, a ty jeden biały – zostaw nas z naszymi sprawami. - Synu – mówię – mieszkam w RCA dłużej niż ty chodzisz po tym Bożym świecie, więc chyba jestem bardziej Afrykańczykiem niż ty… W końcu nasza wymiana zdań zaczyna przybierać formę nieco pyskówki. - Twoja tutaj obecność – cedzi Yezo – nas żenuje… - Wasza nas też – mruczę pod wąsem… Mówię do ludzi wokół mnie: - Dziś nie uszanujecie prywatnej własności Abdu Rahmana, jutro przyjdzie kolej na wasze domy!
Pomyślałem, że może obecność mego czarnego współbrata, Jean-Yves, będzie bardziej medialna, niż mój ośli upór, więc po dobrej godzinie sterczenia pod słońcem w zenicie odjechałem do nowicjatu. Jasiu poinformowany o zajściu skwapliwie przystał na zmianę warty. Do wieczora rzecz się ustawiła tak, że ostatecznie łobuzy poskładały worki do innych, jeszcze nie zdemolowanych magazynów i ustawili na straży młodych cywili z dzielnicy. Po co to zamieszanie, skoro wcześniej rzeczy były spokojne w zamknięciu?
Długo nie było czekać, bo przykład idzie z góry. Rano wieś obiega nowina, że jacyś uzbrojeni zrabowali inny depozyt, tym razem u Abdoulaya, a tam paliwo i części motoryzacyjne. Abdou nigdzie nie uciekł, bo jego matka jest Pana i co więcej, to bliski kuzyn mego mechanika Pierre’a. To jego dom i kraj, choć muzułmanin. Po mszy odwołuję zaplanowaną robotę w warsztacie i stolarni i idziemy razem do wsi przyjrzeć się sprawom z bliska. Przyjechał sam kapitan Charles Bagaza z bazy pod granicą z Czadem i rzecz się wyjaśnia przy przesłuchiwaniu kolejnych świadków. Próbują rzecz zgonić na młodych pozostawionych na warcie. Więcej – o, ironio losu! Moi wczorajsi bohaterowie, ci dwaj młodzi z Ndim, co to przystali do rebelii, siedzą powiązani na ziemi i już swoje dostali po skórze. Dziś wczorajsi osiłkowie łzy mają w oczach. Kapitan mówi bez ogródek, że za kradzież kula w łeb. Jako, że chce mnie słuchać, to pozwalam sobie przypomnieć jego podkomendnym, że to oni wczoraj dali zły przekład zachęcając innych do rabunku. A przy tym przypominam: zanim się zacznie mówić o kulce w czapę, istnieją jeszcze inne bardziej humanitarne formy karania.
Wracam tam ponownie za jakiś czas, tym razem w towarzystwie br. Zenka. W wyniku inwestygacji ostatecznie wychodzi na jaw, że to sierżant Thierry Yezo sam osobiście umówił się z kilkoma cywilami, że obrobią magazyn. Wiedzą już za kim gonić, by odzyskać utracony towar.
Wszystko to się dzieje przy tak zwanej bazie wojskowej, ale to w rzeczywistości nic innego, jak dawne przedszkole postawione przez misję katolicką na państwowym terenie, przed dobre 30 laty. Ostatecznie, po tym gdy machinacje nie zawsze życzliwych władz lokalnych, odebrały siostrom prawo do kierowania przedszkolem, upadło ono po kilku latach, a puste budynki przejęło następnie wojsko na potrzeby stacjonującego w Ndim garnizonu. Nie czas tu i miejsce na pisanie, co tam się działo za przyczyną wojaków, ale dość powiedzieć, że przyszła mi z miejsca do głowy myśl, której nie omieszkałem zachować dla siebie.
- Panowie zbrojni – wystartowałem – przyszliście tutaj do bazy, by sądzić złodziei, jak to już stało się od lat zwyczajem. Ale ośmielam się wam przypomnieć, że to jest dawne przedszkole. A jako, że misja katolicka postawiła je dla edukacji, nie będzie się już więcej tutaj lała ludzka krew. Od dwóch lat istnieje w Ndim państwowy college, ale nie ma własnych budynków. Od jutra wchodzę tu z moimi robotnikami, naprawiamy drzwi i okna, a za tydzień będą tu lekcje dla gimnazjalistów. Zdecydowane.
A nasi wojacy, może dlatego, że sami przybyli z dala, więc ich to wiele nie interesuje mówią: - Ależ oczywiście, szkoła jest najważniejsza. Bierzcie się do roboty, nie ma problemu.
Od razu w drodze powrotnej wpadłem na zastępcę Pani Mer i Dyrektora College’u informując ich o mym „zarządzeniu”. Zostawiłem ich nieco osłupiałych łatwością nagłego obrotu spraw. A Pani Mer Josephine Henlari (nazwisko znaczy w pana: mająca pieniądze) akurat siedziała z Przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego i tylko przyklasnęli: - Oczywiście, właśnie rozważaliśmy tutaj wspólnie, jak rozmawiać z proboszczem, by wspólnie coś zrobić dla sprawy college’u… Podbudowuję „babkę” na koniec chwaląc, że odkąd mamy kobietę za prezydenta, to od razu lepiej się dzieje w kraju: „Catherine i Josephine urządzą nam nowe państwo!”
Śmiech śmiechem, ale dziś odbyło się spotkanie z rodzicami na temat nowych ławek (dawne żołnierze spalili, bo po co chodzić po chrust do buszu?). Drewniane tablice też im posłużyły za zapchajdziury w oknach. Ale za te parę dni zrobiliśmy nowe – z cementu, tego nie spalą. Ponaprawiane drzwi mają mieć kłódki, ale nie da się ich kupić na targowisku, bo taka u nas teraz prosperita - granice po zamykane i zero handlu. Wyrąbaliśmy też tablicę informacyjną przy drodze i bolszy napis na murze „College de Ndim” – niech się kto spróbuje teraz przyczepić! Verbum factum est. A moi dwaj niedoszli rebelianci z Ndim, Romain i Puissant, pracowali dzielnie przy restauracji szkoły, bo dali sobie wytłumaczyć, że więcej jest radości w dawaniu niż braniu…
Rebelianci z RJ i antibalaka z sąsiedztwa spotkali się w czwartek na targowisku rozważając wspólnie dalsze plany wojenne. Banda i Karre przybyli z południa pokusili się na kolejną próbę rabunku składu części motorowych należących do pewnego Kameruńczyka, ale nowa mediacja załagodziła wszystko. Wieczorem braterstwo broni przypieczętowane było sporym pijaństwem pod mangowcami naprzeciwko kościoła. Ostatecznie, pod osłoną nocy, owe części zostały schowane u mnie na misji w centrum.
A chłopaków z RJ da się jakość skanalizować. Przy okazji okazało się, że zastępcą kapitana Charles jest Laurent z Nzakoundou, mój były seminarzysta z Yole. Chłopak, już kawał czasu temu, spędził ze mną pod jednym dachem 3 lata, ale pewnego dnia musiał wrócić do domu, bo w problematycznych relacjach z kolegami miał zwiększone powinowactwo do noża. Za czasów Bozize był już pisarzem w rebelii APRD, teraz na nowo wstąpił na wojenną ścieżkę jako RJ. Ambiwalentna radość z takiego odkrycie, ale pogadaliśmy sobie sporo u mnie w biurze wyjaśniając sobie różnice w naszych koncepcjach dążenia do pokoju.
Te ostatnie zawirowania spowodowały mi kolejne opóźnienie w mej robocie dla Nzoro i Mboum, ale nadrobię. W ostatnie dni kursowałem stale na rowerze w trójkącie nowicjat – college de Ndim – Dakar. Tam stoi szkoła Caritasu, w której, jak już Wam wspomniałem wcześniej, zainicjowaliśmy w tym roku college katolicki – prywatny. Skromnie, jedna klasa, ale zatrybił. Korzystam z okazji, że szkoła jest niezbyt ludna i właśnie stawiamy tam zgrabny mur na werandzie, by zabezpieczyć budynek od plagi nocnych schadzek małych przeżuwaczy z wioski zostawiających po sobie granulkowatą materię fekalną.
Ale nie cement jest mocą Kościoła. Od ostatniego tygodnia zaczęliśmy z nową praktyką drugiej mszy niedzielnej w Ndim – odprawiana jest wcześniej, o 6h30 w kaplicy św. Franciszka w Dakarze, bo ta od lat stała nieco opuszczona. Ludzie z dzielnicy przyjęli tą propozycję z wielkim zainteresowaniem. Natomiast w sobotni wieczór reaktywowaliśmy praktykę półgodzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu. Z modlitwy czerpiemy siłę. To jest centrum i sens naszego tutaj trwania.
Tak więc jak widzicie, nie ma za bardzo czasu na zbytnie zamartwianie się wojną.
Gdy teraz właśnie piszę te słowa, dociera do mnie informacja o kolejnej „powtórce z rozrywki” jaka się szykuje. Ponownie konwój piekielników spod znaku Seleka, ciągnących tym razem z Berberati, od dżungli na południu, zaatakował wczoraj Bouar, czyli mają intencję przebijać się naszą drogą na północ. Może i tym razem nas ominą? A za nimi, od strony centrum kraju, zbliża się jeszcze kolejny zmotoryzowany czambuł najemników spod znaku Półksiężyca…
A więc za Apokalipsą (22,11-12):
„Kto krzywdzi, niech jeszcze krzywdę wyrządzi,
i plugawy niech się jeszcze splugawi,
a sprawiedliwy niech jeszcze wypełni sprawiedliwość,
a święty niechaj się jeszcze uświęci!
Oto przyjdę niebawem,
a moja zapłata jest ze mną.”
Wielkie dzięki za modlitwę!
Bóg nad tym całym zakręconym światem – On potrafi!
Brat Robert Wieczorek OFMCap