Buty dla Urugwaju
Żyjąc już ponad dwa lata misyjnym powołaniem w Urugwaju, bywa że nieraz wracam do pierwszej, hiszpańskojęzycznej piosenki, której wspaniała Pani Ewa nauczyła nas na zajęciach językowych w Centrum Formacji Misyjnej. Popularny utwór nosi tytuł: Alma misionera – „Misyjna dusza”.
Śpiewaliśmy ją potem wielokrotnie z zapałem podczas wielu modlitw i spotkań, a ja teraz – nucąc sobie jej refren w zakrystii, przed katechezą czy w podróży, czytam w tej piosence jakąś zapowiedź tego, co na co dzień widzę w Urugwaju: llevame donde los hombres necesitan tus palabras, necesitan mis ganas de vivir, donde falte esperanza, donde dodo sea triste, simplemente por no saber de tí... mówi refren tej piosenki: „zaprowadź mnie tam, gdzie ludzie potrzebują Twych słów, potrzebują mojej ofiary z życia, gdzie brakuje nadziei, gdzie wszystko bywa smutne, po prostu – bo nikt nie poznał Ciebie...”.
Taki jest właśnie Urugwaj. Pośród morza katolickiej tradycji, jaką przesycona jest sąsiednia Argentyna i oceanem ewangelicznego przebudzenia w Brazylii, maleńki Urugwaj to jedyny kraj Ameryki Łacińskiej, w którym powadzona przez niewielu kapłanów praca misyjna może wciąż nazywać się misio ad gentes – głoszeniem Ewangelii do pogan. Tego nie spotka się już wzdłuż i wszerz kontynentu południowoamerykańskiego, w większej części przesyconego duchem wielobarwnej religijności.
W Urugwaju mieszka nieco ponad trzy miliony mieszkańców. Paradoksem społecznym, który poważnie utrudnia tu życie, rozwój, komunikację a nieraz także porządek, jest fakt, że połowa populacji urugwajskiej zamieszkuje w stolicy kraju – Montevideo, druga zaś połowa szuka swego domu i pracy w interiorze. To dlatego kraj przypomina cywilizacyjną pustynię. Ktoś nagle opuszcza Montevideo i musi podróżować około sto kilometrów pustą drogą, aby dotrzeć do kolejnego osiedla, do cywilizacji, telefonu, policji lub stacji paliw. Po drodze nie ma ludzi. Wzrok wędrowca spoczywa nieustannie na ciągnących się po horyzont pampasach, przesianych niekiedy delikatną sierrą - wzgórzami, w cieniu których rosną rzadkie palmy, pasie się bydło, tu i ówdzie osiedla się pojedynczy, odważny człowiek. Dla Europejczyka taka podróż przez pustynię pampy, bez jakiegokolwiek miasta, to nowość i zaskoczenie. Jako osobowość państwowa Urugwaj powstał w drugiej połowie dziewiętnastego wieku w wyniku politycznych machinacji Anglików, którzy w tamtej epoce, w regionie potężnej rzeki La Platy, usiłowali zmarginalizować znaczenie i konkurencję kolonialną między hiszpańską Argentyną z południa, a portugalską Brazylią z północy. Tak zrodził się kraj nazywany również La Banda Oriental – „Wschodni Brzeg”. Urugwaj to nazwa wzięta z narzecza Indian Guaraní, oznaczająca rzekę, nad brzegami której gnieździ się mnóstwo malowniczych ptaków.
W historycznym kontekście powstania niezależności państwowej Urugwaju kryje się też moim zdaniem odpowiedź na przyczynę i skuteczność osławionej bezreligijności, z jakiej słynie ten kraj. Skoro bowiem Argentyna i Brazylia budowały swą państwowość w łączności z katolicką koroną Hiszpanii i Portugalii – wraz z administracją przychodziła więc wiara – to kraj nad La Platą od początku zaczęto tworzyć w ideologicznej opozycji do tych tendencji. Uważam, iż trzy poważne reformy społeczne zdecydowały o tym, że Urugwajczycy do dziś pozostają poganami: laicki plan edukacji skonstruowany przez José Pedro Varelę, antychrześcijańska administracja prezydenta José Batlle y Ordoñeza oraz lewicowa rewolucja o podłożu kubańsko – moskiewskim, która rządzi Urugwajem od ponad dwudziestu lat, jako efekt zwrotny, skrajne odbicie i protest wobec nadużyć dyktarury wojskowej Bordaberry‘ego. Urugwaj jest dziś naprawdę państwem masońsko – komunistycznym. Ów eksperyment sprawił, że absolutna większość mieszkańców tego kraju nie tylko nie wie nic o chrześcijaństwie ale nie wykazuje również większych przejawów zainteresowania jakimkolwiek fenomenem religijnym. Urugwajczyk to człowiek łagodny, ciepły, gadatliwy lecz absolutnie wyzerowany w życiu duchowym. Prześladowań bezpośrednich wobec chrześcijan tu nie ma. Znakomicie funkcjonuje natomiast męcząca machina antykatolickiej biurokracji, dobrze nam znana rodem z komunizmu, która opóźnia, utrudnia lub skutecznie marginalizuje wszelkie działania Kościoła katolickiego.
W instytucjach publicznych, od czasów wspomnianej już reformy Vareli, nie wolno wspominać o Bogu. W praktyce oznacza to w edukacji przekaz zupełnie antychrześcjańskich wartości. Nie brakuje też jawnych akcentów antyklerykalnych. W Urugwaju Bóg został konstytucyjnie zakazany. Kiedy niedawno szefowie sztabu armii urugwajskiej, sympatyzujący z prawicą, podczas jednego ze świąt narodowych, poprosili kardynała z Montevideo o odprawienie Mszy Świętej i sami brali w Niej aktywny udział, wpływowa grupa urugwajskich parlamentarzystów zarządała dymisji generałów – zdaniem deputowanych bowiem doszło tego dnia i w ten sposób do złamania obowiązującej w kraju konstyucji. Ustawa zasadnicza Urugwaju nade wszystko bowiem ma zapewnić państwu jego laickość i bezwyznaniowość. Kiedy następnie kardynał Sturla, od kilku lat organizujący wzdłuż turystycznego wybrzeża w Montevideo, wielotysięczną procesję różańcową chrześcijańskich rodzin, zwrócił się do burmistrza miasta o zgodę na ustawienie w tym miejscu figury Matki Bożej, parlament znów krzyczał wiele, gorzkich słów o łamaniu urugwajskiej konstytucji. Obszar katolickiej duchowości musi być programowo przemilczany, dlatego pierwszym wrażeniem w Urugwaju jest odczuwanie świata bez duszy - świata symboli publicznych zredukowanych do chłodnej, kamiennej, przemijającej rzeczywistości doczesnej. W pierwszym kontakcie można mieć bardzo potoczne wrażenie, iż ten kraj nie ma ducha, jego architektura, rzeźby i ozdoby – z mniejszym lub większym sukcesem artystycznym – siłowo nawiązują do kultur typowo przedchrześcijańskich.
W tak trudnym kontekście rodzić się musi pytanie: czy zatem misja Kościoła w Urugwaju ma sens? Przecież nikt tu na nas nie czeka, z obrazków naszych misji nie wyglądają wcale usmiechnięte twarze Indian, doskwiera płytki antyklerykalizm, przeszkadza napastliwa propaganda. Czy warto? Podczas jednego z obiadów, gdy dyskutowaliśmy o stanie wiary w Urugwaju, mój misyjny biskup opowiedział mi pewną anegdotę. Otóż pewnego dnia potężna firma obuwnicza wysłała w głąb Afryki jednego ze swoich agentów, by zbadał rynek zbytu: da się butami handlować na Czarnym Lądzie, czy nie? Agent sprawnie wykonał zadanie, a w raporcie końcowym napisał: inwestycja obuwnicza w Afryce nie ma sensu – tu wszyscy chodzą bosą, więc nikt nie kupi naszego towaru. Szef firmy lubił jednak sprawdzać i za jakiś czas posłał w to samo serce afrykańskiego stepu innego menedżera. W efekcie, po jakimś czasie agent handlowy powrócił z raportem: Afryka to idealne miejsce dla sprzedaży naszego produktu – to nie spotykane lecz tutaj wszyscy chodzą bosą, nikt jeszcze nie ma butów, ludzie będą więc kupować obuwie z pewnością...szyjemy zatem buty dla Urugwaju!
Warto ale jak to robić? Sądzę, że misja ad gentes ma swoją specyfikę i różni się stylem, celem oraz sposobem od pięknej misji wśród wielu ludów Trzeciego Świata, które już przyjęły chrześcijaństwo. W takich misjach po Chrzcie Świętym czuć pierwszy entuzjazm, kościoły napełniają się ludźmi, misjonarz jest szanowanym przyjacielem, doradcą a kultura lokalna karmi się duchem wiary. Misjonarz w dziele czynnej ewangelizacji ma pełne ręce roboty. Zupełnie inaczej wygląda misja ad gentes – kaplice raczej są puste, ludzie najpierw gromadzą się w małych wspólnotach, udział w Mszy Świętej, która jest szczytem życia wiary, częstokroć trzeba poprzedzać wyjaśniającymi liturgię celebracjami, na misjonarza patrzy się kątem oka, przekaz wiary musi być zupełnie podstawowy.
Jeśli Urugwaj jest ziemią bez Boga, to bez zbędnej emfazy sądzę, że w Urugwaju ziemią Boga musi stać się najpierw sam misjonarz. Tu nie da się stworzyć planu pastoralnego. Najpierw trzeba zrobić wszystko, aby zacząć żyć ad gentes – dosłownie: zdobyć środki materialne, dom, pierwsze cegły na kaplicę lub odnowić zaniedbany kościół, poznać sąsiadów i codziennie pić z nimi mate, otworzyć boisko, wstawić do kaplicy konfesjonał i poświęcić go na niedzielnej Mszy Świętej – wszystko tu może być katehcezą, a dalej wiele modlić się w ciszy, wierzyć, ufać i cierpliwie czekać. Zaraz potem przychodzą wydarzenia, sprowokowane ręką Bożą, które czynią z nas przyjaciół. A potem już wszystko jest możliwe.
Pamiętam jakim wstrząsem wiary było dla mnie to, gdy z niekłamanym smutkiem duszy zaczynałem życie w pierwszej placówce misyjnej w Urugwaju, odprawiając Mszę Świętą niedzielną dla dwudziestu skłóconych ze sobą osób – po roku zaś i trzech miesiącach widziałem w kościele ławki po brzegi wypełnione ludźmi. Zapewniam, że nie robiłem nic nadzwyczajnego, nie wskrzeszałem umarłych, nie czyniłem cudów czy nadzwyczajnych znaków. Ani tego nie lubię, ani ufam duchowej magii. Byłem po prostu pierwszym od ośmiu lat misjonarzem, który zdecydował się zamieszkać w tym kolonialnym miasteczku, dzielić tam z ludźmi ich codzienną egzystencję, zapytać kogoś o zdrowie na ulicy, robić zakupy w tym samym sklepie, żartować z młodzieżą i płakać z cierpiącymi, uczestniczyć w obchodach świąt narodowych, tańczyć tango na placu, przygotować staruszków na śmierć, chodzić publicznie w sutannie i otworzyć drzwi misji jak najszerzej. Działało. Ludzie zaczęli przymierzać już buty. Jestem przekonany, że za sto lat intensywnego życia misyjnego, w takim kraju jak Urugwaj będzie można zamieniać misje ad gentes w prawdziwe, katolickie parafie.
Ks. Jarosław Tomaszewski, Urugwaj
blog: padrejarek.blogspot.com
Jeżeli chcesz wspomóc działalność misyjną ks. Jarosława możesz przekazać dowolną ofiarę pieniężną na konto:
PKO BANK POLSKI SA 68 1020 1592 0000 2702 0209 5842