15 wrz

Już ćwierć wieku minęło…

Dzisiaj o swojej wieloletniej pracy w Indiach opowiada nam świecka misjonarka, doktor Helena Pyz, która pracuje w ośrodku dla trędowatych Jeevodaya. Ośrodek powstał w 1969 roku z inicjatywy księdza Adama Wiśniewskiego i Barbary Birczyńskiej. Przyjmuje wszystkich pacjentów potrzebujących pomocy, nie tylko trędowatych. Dr Pyz jest tam jedynym lekarzem. Jak sama opowiadała w jednym z wywiadów, dziennie przyjmuje ok. 200 pacjentów. Jeździ również z pomocą medyczną do kolonii trędowatych, obsługuje też przychodnie wyjazdowe. Dr Pyz jest laureatką wielu nagród i wyróżnień. W 2005 roku otrzymała order Polonia Restituta. Jest m.in. damą orderu Ecce Homo, przyznawanego wybitnym działaczom społecznym, i laureatką wyróżnienia "Zasłużonemu - Polskie Towarzystwo Lekarskie". Jednak jak sama uważa, najcenniejszym dla niej odznaczeniem jest przyznany przez dzieci Order Uśmiechu.  

**************

 Przyjechałam do Jeevodaya w lutym 1989 roku, wkrótce po pierwszym posiedzeniu Okrągłego Stołu, kiedy w Polsce zaczęła przebłyskiwać wolność. Ośrodek rehabilitacji osób dotkniętych trądem utworzony przez Polaków istniał już od prawie 20 lat. Założyciel, ks.  Adam Wiśniewski SAC, który był też lekarzem, zmarł 1½ roku wcześniej. Współzałożycielka, s. Barbara Birczyńska przysłała mi zaproszenie dopiero rok po jego śmierci. Starania o paszport, wizę i bilet na polskie linie lotnicze potrwały jeszcze kilka miesięcy. 

 Pierwszy raz stanęłam na ziemi indyjskiej 15 lutego, w Jeevodaya 2 dni później. Często padają pytania o pierwsze wrażenia, czy mnie coś zaskoczyło, jak wyglądały pierwsze dni. Oczywiście czas zaciera szczegóły, ale mogę śmiało powiedzieć, że wszystko było całkiem inne, nowe i zaskakujące. Niewiele wiedziałam o miejscu, gdzie się wybrałam. Może to lepiej gdy ma się mniej wiadomości na wstępie, niż teraz, kiedy internet przekazuje ich całą masę? To nowe było ciekawe, a poznawania tego świata było dla mnie jak odkrywanie Ameryki. Bariera językowa oczywiście nie ułatwiała, ale chyba właśnie tu doświadczyłam najmocniej, że porozumieć się można zawsze „językiem miłości”, o czym zapewniał mnie ks. Stanisław Kuraciński SAC, od którego usłyszałam pierwszy raz o tym miejscu.

dr Helena Pyz z chłopcem chorym na białaczkę

 Musiałam nauczyć się tak wielu rzeczy! Medycyna, którą już stosowałam w Polsce od 15 lat, tu okazała się jakaś inna. Do diagnozowania miałam tylko własne ręce, słuchawki, aparat do mierzenia ciśnienia, szpatułki do obejrzenia gardła. Trzeba więc było posługiwać się bardziej intuicją niż wiedzą. Bardzo przydała się dotychczasowa praktyka internistyczna. Badania dodatkowe, konieczne w diagnozowaniu wielu chorób, w tej oddalonej od większych miejscowości przychodni były prawie nie do uzyskania. Jeśli rzeczywiście musiałam czymś się posłużyć, to trzeba było zawieźć pacjenta do laboratorium czy na rentgen własnym środkiem lokomocji i za to zapłacić. Szybko musiałam przyswoić sobie nieznane nazwy leków, zaczęłam więc od przeglądu i przy okazji porządkowania apteki (czyt. magazynu z lekami), zarówno kupowanymi jak i przysyłanymi z kilku krajów świata. S. Barbara zawiozła mnie do dostawcy leków i tam mogłam dopiero zobaczyć szerszy ich asortyment. Przy okazji przekonałam się, że właściciel hurtowni nie ma pojęcia o lekach i ich stosowaniu, jest typowym handlarzem.

 Drugim poważnym wyzwaniem było to, że przychodzili do przychodni ludzie biedni i oczekiwali pomocy w każdym problemie ze zdrowiem. Musiałam sobie szybko przypomnieć to, czego uczyłam się jeszcze na studiach w zakresie okulistyki, laryngologii, dermatologii i wszystkich innych specjalności – pacjent oczekiwał pomocy i o odesłaniu do specjalisty nie mogło być mowy. Najciekawsze dla mnie było, gdy przychodzili po „cud”. Wieść o białej lekarce szybko rozniosła się drogą pantoflową i przyprowadzano/przynoszono zarówno osoby z różnymi chorobami czy defektami wrodzonymi jak i tymi, o których inni lekarze mówili, że są niewyleczalne.

pacjenci przed przychodnią

 Szybko zauważyłam, że tu pacjentów, ludzi biednych i najczęściej o niskim lub żadnym poziomie edukacji, zwyczajnie oszukują. I to zarówno lekarze jak urzędnicy i praktycznie każdy. Wszystko można im wmówić. Łatwo jest wyciągnąć z takiego człowieka wszystkie pieniądze za puste obietnice. Nie znalazłam jednak sposobu na zmianę tego. Jeśli nie miałam nic do zaoferowania pacjentowi np. dla dziecka z porażeniem mózgowym, rodzic uważał, że „nie chcę” go leczyć. Z drugiej strony rozdawnictwo, jakiekolwiek, generuje sztuczne potrzeby. Nawet po leki wydawane darmo zgłaszali się ludzie z wyimaginowanymi dolegliwościami, albo całkiem błahymi objawami. Było to „oszukiwanie” w drugą stronę: tacy klienci zajmowali mi czas, czasem niepotrzebnie brali różne leki, wszak nie jest łatwo udowodnić pacjentowi, że go nic nie boli…

dr Helena Pyz z wizytą w wiosce

 Zamieszkałam we wspólnocie z ludźmi o odmiennej kulturze i mentalności, doświadczonymi cierpieniem fizycznym i odrzuconymi przez społeczeństwo, często najbliższych. To najpiękniejsza idea jaką poznałam w moim życiu: BYĆ z tymi, których nikt nie chce, których się boją, brzydzą, wstydzą. Swoją postawą, właśnie tym „byciem” razem, udowodnić im i światu, że są wartością bezwzględną, że można z nimi mieszkać, jeść, pracować, bawić się, modlić się, dzielić ich los. Myślę, że moje kalectwo od dzieciństwa też jest wielką pomocą: oni wiedzą, że ja JESTEM JEDNĄ Z NICH. Ale na początku musiałam nauczyć się obserwować ich zachowania i wyciągać wnioski. Zapewne nie raz były one całkiem błędne! Na szczęście przez pierwszych 6 miesięcy mojego pobytu była tu s. Barbara, Polka oraz ks. Sebastian, Tamil, który był na rehabilitacji po wypadku motocyklowym. Trudności nie brakowało, niektóre gesty nawet są tu zupełnie inne, jak znak potwierdzenia czy zaprzeczenia, ale też rzadko tu wyraża się emocje, dlatego trudno było czasem pojąć czy ktoś jest zadowolony i szczęśliwy czy też smutny i zmartwiony.

 Kontakty z dziećmi, a było ich tu 150, są zawsze bardziej spontaniczne. To one mają zawsze pomysły zagospodarowania czasu, a zabawy takie jak na całym świecie. Mali Indusi lubią się popisywać. Często otaczały mnie i proponowały jakieś piosenki czy tańce, czasem opowiadały bez końca całkiem niezrozumiałe dla mnie historyjki. Myślę, że dla dziecka jest nie do pojęcia fakt, że dorosły może nie rozumieć, co one mówią. To dzięki ich niestrudzonemu powtarzaniu tych samych słów powoli zaczęłam rozumieć język hindi. Towarzyszący mi w przychodni felczer, znający trochę angielski, był najważniejszym nauczycielem i języka pacjentów i metod leczenia tu stosowanych. Nigdy nie zajmowałam się chirurgią, a tu trzeba było i opatrywać rany, czyścić je, niejednokrotnie usuwać martwicze fragmenty, ale też np. pokrywać większe rany mini przeszczepami skóry. Drobne wypadki na terenie też musiałam nauczyć się zaopatrywać: na niejednej głowie czy kończynie są ślady moich szwów.

 Zaledwie 2 miesiące po przyjeździe odebrałam pierwszy poród. Był niełatwy, bo to pierwsze dziecko młodej kobiety. Niestety wymagała zeszycia, pojechałyśmy więc do sąsiedniej wioski, gdzie była położna w państwowym punkcie pierwszej pomocy. Tam przekonałam się, że zasady aseptyki i antyseptyki są tu zupełnie nieznane i postanowiłam nigdy więcej z takich usług nie korzystać. Kolejny poród był bardziej dramatyczny. Zakończył się rzucawką poporodową, którą znałam wyłącznie z opisów w podręczniku jako zagrożenie; w krajach z lepszą opieką nad kobietą w okresie ciąży właściwie się nie zdarza. To też było pierwsze dziecko w rodzinie, ale mama miała nadciśnienie i obrzęki, czego nie zauważyła aż do ostatnich dni przez rozwiązaniem. Te wydarzenia, jak i prawidłowe wyliczenie okresu ciąży u kolejnej mamy, wprawiły w zdumienie s. Barbarę, a ja sama zastanawiałam się dlaczego to jakoś ogarniałam, skoro moja praktyka położnicza trwała zaledwie kilka tygodni prawie 20 lat wcześniej.

  Kilka lat później udało mi się uratować noworodka urodzonego w zamartwicy w sąsiedniej wiosce. Zdążyłam dojechać w chwilę po  długim, pośladkowym porodzie. Dziecku jeszcze biło serduszko, ale wolno. Proste zabiegi jak oczyszczenie dróg oddechowych (wyssanie bez żadnego sprzętu wód płodowych, którymi się zachłysnęło), działania resuscytacyjne jak oddech wprost do ust i noska dziecka dały efekt, o którym trąbiła wkrótce cała wieś. Dziewuszkę zobaczyłam po 3 miesiącach, rozwijała się dobrze; drugi raz po kilku latach jako uczennicę 5 klasy. Pamiętałam męstwo znanej położnej z Oświęcimia, Stanisławy Leszczyńskiej i jej prośbę o pomoc kierowaną do Matki Bożej – wtedy naprawdę wiele można. Mówiłam głośno po polsku jak p. Stanisława: „Matko Boża, załóż tylko jeden pantofelek i przybądź na pomoc…”

dr Helena Pyz podczas badania kobiety chorej na trąd

 O samym trądzie wiedziałam niewiele, ale znalazłam dobre opracowania na ten temat, różne publikacje w czasopismach i miałam od początku dużą praktykę. Każdego tygodnia przychodziło co najmniej kilka osób, u których rozpoznawaliśmy trąd i zaczynaliśmy wielomiesięczne leczenie. Prawdziwym utrapieniem okazało się przekonanie samego pacjenta zarówno do systematycznego leczenia jak i przebadania rodziny. Po latach mogę powiedzieć, że rozpoznanie trądu czy zaawansowanej gruźlicy nie stwarza już problemów, choć pomyłki diagnostyczne mogą się zdarzyć każdemu. Dziś nowo wykrytych przypadków trądu mamy znacznie mniej niż na początku mojej działalności, ale jest ich stanowczo za dużo i w zaskakujących okolicznościach są wykrywane. Bywa tak, że pacjent przychodzi podejrzewając się o tę chorobę, ale najczęściej nadal są to diagnozy „przy okazji”.  Zdarzało mi się nawet, że pacjent stanowczo zaprzeczał, iż mogłaby go dotknąć taka choroba.

apel szkoły w Jeevodaya

 Jest to częściowo zrozumiałe – tu nadal trąd to znaczy koniec normalnego życia dla człowieka. Oczywiście nie każda postać trądu powoduje dramatyczne okaleczenie, ale ktoś z widocznym znamieniem choroby jest nieakceptowany w swoim środowisku. Dlatego część osób zgłasza się zbyt późno do lekarza – boją się przyznać nawet przed sobą, że to może być ta choroba. Na szczęście oświata zdrowotna, choć bardzo powoli, to jednak przebija się do świadomości ludzi i miejmy nadzieję, że społeczeństwo zacznie inaczej reagować na fakt niezawinionej choroby. Dzięki naszej szkole, gdzie od kilku lat uczą się także dzieci z okolicznych wiosek, ta integracja idzie w dobrym kierunku: większej świadomości. Myślę, że mój wieloletni pobyt tak blisko z chorymi też jest przykładem, że można się nie bać ludzi dotkniętych trądem.

 Najtrudniejsze w pracy lekarza jest poczucie bezradności. Jakże często podczas moich samotnych zmagań z chorobami doświadczałam go tutaj. Widziałam odchodzenie i śmierć dzieci i dorosłych w sytuacjach gdzie – jak się zdawało – można byłoby zaradzić nieszczęściu, gdyby… Gdyby diagnoza była postawiona wcześniej, gdyby człowiek znalazł się u lekarza w porę, gdyby starczyło pieniędzy na leki czy opatrunki, gdyby nie umarła mama, która jedynie mogła wykarmić niemowlę… Wiem, w duchu wiary, że nie powinnam użyć ani jednego słowa „gdyby”. Ojciec nasz Niebieski wie, czego nam potrzeba. Ale uczono mnie także, że każde życie ma swoją wartość i trzeba o nie walczyć do końca – niemożność lub nieskuteczność udzielenia pomocy jest bardzo bolesna.

karmienie znalezionej dziewczynki

 Patrycja na dziś 16 lat i chodzi do 11 klasy. Jest jednym z tych dzieci, które udało mi się uratować, a życie jej było wielokrotnie zagrożone. Gdy kołysałam na ręku 4-miesięczną dziewczynkę, która nie ważyła nawet 2 kg, bałam się czy przeżyje każdy kolejny dzień. Dziś aż trudno uwierzyć, że to dziecko przebyło gruźlicę, miewa napady astmy, nawet ospa wietrzna wyglądała jak prawdziwa z wielkimi ranami na całym ciele – jest zdrową, wesołą, dobrze rozwiniętą panną i dobrym człowiekiem. Nie znała swojej mamy, która zmarła zaraz po jej urodzeniu, nie pamięta też taty, który zapomniał gdzie ją zostawił. Ale ma kochających krewnych i kuzynów i bywa u nich w domach. Mam nadzieję, że jej życie potoczy się w dobrym kierunku.

 

spotkanie ze św. Janem Pawłem II

 Zapewne jeszcze za wcześnie na podsumowanie mojego życia, ale 25 lat pracy tu daje prawo do pewnych ogólnych wniosków. Jestem Panu Bogu wdzięczna za zawołanie mnie do pracy w Jeevodaya i powierzenie mi tego miejsca. Mieszkańcy, zarówno stali, jak i setki dzieci, które przewinęły się przez Ośrodek, pozostając kilka czy kilkanaście lat – to moja wielka rodzina. Mam poczucie, że sprawdziła się na mnie obietnica Pana Jezusa dana temu targującemu się o swoje Żydowi Piotrowi: „…my, którzy opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?” (Mt 19,27-29) Dostałam miarą utrzęsioną i opływającą.…

 

spotkanie z Matką Nirmalą

Jestem wdzięczna ludziom, którzy stanęli obok mnie i stoją dziś, wspierali modlitwą i sercem, czasem też groszem – bez nich nie zrobiłabym tego, co się udało dokonać.

 Chciałabym móc jeszcze służyć tym bardzo potrzebującym miłości. Nawet gdy sił brakuje, jak pod koniec życia s. Barbarze, to zawsze jeszcze można po prostu być i modlić się, czuwać, nawet cierpieć dla nich. To wszystko ma sens. 

Helena Pyz wrzesień 2014

JEEVODAYA, INDIE,   

www.jeevodaya.org    (opr. M.Ł.)

 


Znajdź nas


Komisja Episkopatu Polski
ds. Misji


ul. Byszewska 1
skr. poczt. 112
03-729 Warszawa 4

tel. +48 22 679 32 35
[email protected]

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
122 0.087580919265747