Kenia: najcenniejszy dar, to CZAS ofiarowany drugiemu człowiekowi
Dni i tygodnie w Kenii mijają bardzo szybko, pomimo tego, że w codziennym życiu nie towarzyszy nam taki pośpiech i zabieganie jak w Polsce. O wiele więcej czasu trzeba jednak poświęcić tutaj na zwyczajne sprawy i prozaiczne, ale niezbędne obowiązki i prace związane m.in. z tym, że w naszej misji mamy problemy z wodą (póki co, nie ma jej w kranie i trzeba ją przynosić z tanków), nie korzystamy z pralki, więc raz po raz spotykamy się na podwórzu, by jak to bywało niegdyś i w Polsce (wiem to tylko z opowiadań, a teraz mam okazję praktykować) - podczas prania troszczyć się także o nasze wzajemne relacje. Podobnie na udział w Liturgii - zwłaszcza świątecznej - trzeba zarezerwować sobie kilka godzin, by móc doświadczyć tego, czym w rzeczy samej jest świętowanie niedzieli i ważnych uroczystości takich jak śluby i jubileusze lub pogrzeby.
Do Kenii przyleciałam z Rzymu nie tak dawno, bo 3 grudnia ubiegłego roku. W ciągu dwóch pierwszych tygodni przeżyłam wiele bardzo radosnych powitań w każdej z naszych czterech wspólnot. Każdemu z nich towarzyszyły śpiewy i tańce, lokalne zwyczaje i modlitwy z prośbą o błogosławieństwo. Rozpoczynając życie w Afryce otrzymałam tradycyjne chusty, którymi, na co dzień okrywają się kenijskie kobiety. We wspólnotach witana też byłam plackiem, którym częstowałam wszystkie siostry na znak braterstwa i jedności między nami. Gdy czas powitań dobiegł końca dotarłam do tej wspólnoty, w której obecnie przeżywam i realizuję misyjne powołanie - do Mugoiri (diec. Muranga).
Moja wspólnota liczy obecnie 11 sióstr. Dziesięć z nich to Kenijki, z czego połowę stanowią postulantki. Mieszkamy na terenie rozległej, położonej między górami parafii, na którą składa się aż 17 kościołów filialnych. Liturgia sprawowana jest prawie wyłącznie w języku kikuju, we wspólnocie używamy angielskiego, ale siostry posługują się siedmioma językami, gdyż pochodzą z różnych części Kenii, a co za tym idzie - z różnych plemion. Na terenie parafii prowadzimy niewielkie dyspensarium, które jednak już od dawna wymaga gruntownej modernizacji. Od wielu lat świadczymy w nim jednak najbardziej podstawową pomoc medyczną, a siostra udaje się także z wizytą do domów, by lepiej służyć okolicznej ludności. W przyparafialnym przedszkolu przygotowujemy około sześćdziesięcioro dzieci, w wieku 3-6 lat, do dalszej edukacji. Ponad połowa z nich pochodzi z najuboższych rodzin i dlatego od tego roku włączamy je do projektu „WIRIGIRO” - realizowanego przez S.M. Alicję Kaszczuk w Laare (Kenia) - poszukując także dla nich „rodziców adopcyjnych” za pośrednictwem Fundacji Księdza Orione Czyńmy Dobro. Ponadto w wielu szkołach (oczywiście nie w ramach zaplanowanych jak w Polsce zajęć, ale dodatkowo) siostry prowadzą spotkania ewangelizacyjne i katechezę wśród dzieci, młodzieży, a także przygotowują dorosłych do chrztu. Pomagamy też w parafii, troszcząc się o piękno Kościoła i liturgii, prowadzimy szkółkę niedzielną dla dzieci. Najpiękniejszym jednak rodzajem apostolatu jest zwyczajne bycie z ludźmi i dla ludzi, bo - jak mawiają moje kenijskie współsiostry - tutaj nikt się nie spieszy, nie patrzy na zegarek podczas przedłużającej się celebracji, nie wychodzi przed jej zakończeniem…, bo każdy wie, że najcenniejszym darem, który można drugiemu ofiarować - jest CZAS.
W codziennym życiu nie brakuje oczywiście powodów do irytacji, której główną przyczyną są różnice kulturowe, których do końca nigdy się nie zrozumie. Jest jednak wiele zabawnych sytuacji, wynikających często np. z nieporadności językowej. Po jakimś czasie (wcale nie tak długim) zaczyna się też tęsknić za tym, co było takie zwyczajne i dostępne w Polsce „od zaraz” - jak chociażby chleb, kiełbasa i internet ;-). Jednocześnie jednak człowiek zaczyna znajdować wiele powodów do radości. Cieszy się wtedy, gdy w końcu spadnie upragniony deszcz (teraz niestety nie pada, ponieważ jest trudna i uciążliwa, bardzo gorąca pora sucha); gdy przyjemny wiatr choć na moment przyniesie ulgę w upalny dzień na równiku; gdy uda się - choć z trudem - pokonać kolejną barierę językową; gdy przestają drażnić obecne w pokoju jaszczurki i zaczyna się dziękować za to, że pewnie to także dzięki nim - komarów jest nieco mniej.
Dziękuję Bogu za to, że jestem tu, gdzie jestem. Dziękuję za każdy dzień i każdą chwilę. Za wszystko, czego się uczę od innych. Za każdą spotkaną osobę. Za doświadczenie Bożej Opatrzności. Za Słowo Boże, w którym przez pierwsze trzy dni w Mugoiri - Bóg powtarzał mi niestrudzenie i niezmiennie: NIE BÓJ SIĘ! Za to, że tak naprawdę nie chodzi o to, co tutaj robię, ale o to kim jestem. Bo przecież w naszym misyjnym życiu nie tyle liczy się to, ile studni zdołamy wykopać dzięki ludziom dobrej woli, ale ilu ludzi doprowadzimy do ŹRÓDŁA i czy sami wciąż będziemy z Niego czerpać.
Zachęcam do korespondencji (z odbieraniem maili miewam problemy, ale odkryłam miejsce, gdzie za niewygórowaną cenę mogę to uczynić: [email protected]) i uczestniczenia - choćby poprzez obserwowanie facebooka (czasem jednak uda się zalogować) - w moim misyjnym życiu. Nade wszystko jednak proszę o modlitwę, by moje wewnętrzne Źródło nie wyschło, choćby nawet pora sucha miała się nigdy nie skończyć.
Z wdzięcznością i modlitwą
S.M. Amabilis Gliniecka, orionistka