Bardzo serdecznie pozdrawiam z gorącego Madagaskaru wszystkich
nowych misjonarzy. U mnie wszystko w porządku uczę się języka
malgaskiego, choroby aż tak bardzo mi nie dokuczaj, chociaż miałem juz
malarie i żołądek czasami daje o sobie znać. Chce się podzielić z Wami
moim pierwszym doświadczeniem misyjnym.
Teraz
napisze troszeczkę o moim pobycie w buszu. Zaczęło się tak, że
dojechałem do Mahanoro, to miasteczko, które można powiedzieć jest
takim naszym oknem na świat z naszych misji w buszu. Tam jest taka dość
duża rzeka, którą przepłynęliśmy pirogą, to taka mała łódka
powiedziałbym łupinka od orzecha, a potem
50 kilometrów
pieszo
do Ambinanidrano (jedna z naszych misji). Szliśmy ok. 11 godzin przez
takie błoto, rzeczki mniejsze, przez las. Widoki były fajne ale droga
męcząca. To, dlatego ze tam nie ma przejezdnej drogi mają podobno robić
ale kiedy? Kiedy zaszedłem do Ambinanidrano, można sobie wyobrazić jak
wyglądały moje nogi ale to nic jak szliśmy przez rzeki to czasami były
dość głębokie nawet do pasa, mosty były kiedyś ale są pozrywane jak
były cyklony, to takie huragany z deszczem. No i tam na miejscu się
dowiedziałem, że jest trzech Ojców i jeden zostaje w Ambinanidrano,
jeden idzie do swojej misji drugi też do swojej, a misja w Befotaka
zostaje pusta, jeśli tam nie pójdę to nikogo nie będzie na święta.
Pomyślałem sobie ja z moim malgaskim kurcze, ale miałem iść z takim
Malgaszem, który jest u nas nowicjuszem. Miałem tydzień na
przygotowanie czytania liturgii, chrztów, pierwszej komunii, dyngan -
to takie stopnie przygotowania starszych do chrztu, no i spowiedź. No i
dzień przed naszym wyjściem przyszedł jeden Malgasz i mówi, że w
miejscowości po drodze do Befotaka jest chory katecheta, dobrze by było
go wyspowiadać i namaścić, wiec jeszcze jednego obrzędu musiałem się
nauczyć, namaszczenia chorych. Na drugi dzień szliśmy
25 kilometrów
pieszo.
Po drodze zaszliśmy do tego katechety, wyspowiadałem go, namaściłem i
dalej w drogę. Bardzo gorąco było, ale i tak dobrze że po drodze były
rzeki można było się ochłodzić. Kiedy zaszliśmy do Befotaka trochę
odpocząłem, potem wykąpałem się w rzece tam tez ubrania wyprałem i
potem jeszcze spowiadałem ludzi i jeszcze sprzedawałem lekarstwa, bo
zawsze do buszu dla ludzi bierzemy lekarstwa i dużo taniej sprzedajemy
dla nich. To było trudne, ale sprzedawałem tylko wtedy jak mnie o
konkretne prosili lekarstwa, bo jak mówili chorobę to nie dość, że ich
nie rozumiałem to jeszcze przecież nie jestem lekarzem. Na drugi dzień
sobota 24 wigilia cały dzień spowiadałem i sprzedawałem lekarstwa potem
wigilia, po prostu ryż i kawałek kurczaka było i sobie z tym Malgaszem
jedliśmy. Potem zaczęliśmy pasterkę ok. 22 i skończyła się ok. 24.30, a
potem dzieci przygotowały jasełka. Oczywiście, że tam nie ma prądu, ale
szef wioski ma agregat prądotwórczy i pożyczył nam. Potem w pierwszy
dzień świąt Msza Św. ze Chrztami, i znów przez cały dzień sprzedawałem
lekarstwa. A potem przyszedł taki pan i nam powiedział, że ten
katecheta, którego namaściłem zmarł wiec na drugi dzień w drodze
powrotnej zaszliśmy tam pomodliliśmy się odprawiłem Msze św. i dalej w
drogę, znów
25 kilometrów
pieszo. Tak mi minęły święta a w sylwestra byłem w Ambinanidrano chwile
posiedzieliśmy we wspólnocie potem Msza św. o północy i spać. A 3
stycznia wracałem do Fianarantsoa, (to miasteczko gdzie się uczę języka
malgaskiego), ale to nie takie proste wrócić było. Znów
50 kilometrów
pieszo, szedłem z takim Malgaszem, który mi pomagał nieść bagaż.
Przepłynąłem spowrotem tę rzekę taka łupinką a ten Malgasz został po
drugiej stronie. I pomyślałem sobie, ładnie wylądowałem po drugiej
stronie rzeki sam z moim malgaskim językiem, ale wiedziałem ze dalej są
siostry, ok.
4 kilometrów
. Zaszedłem do nich i tam już po francusku mogłem się dogadać tam też
przenocowałem, a na drugi dzień taka łódką płynęliśmy do Mahanoro. Rano
wypłynęliśmy, a po południu miałem mieć bus do Antananarivo (stolica
Madagaskaru), ale po kilku kilometrach płynięcia okazało się, że takie
zarośla zatarasowały nam drogę no i straciliśmy chyba ponad 4 godziny
zanim odblokowaliśmy to. Oczywiście, że się spóźniłem na autobus.
Przenocowałem w Mahanoro a potem jeszcze ok.
700 kilometrów
busem. Tylko, że ta podroż mi zajęła 5 dni, ale jakoś dotarłem, no i
mnie złapała malaria jak już byłem we Fianarantsoa. Ale już jestem
zdrowy. Teraz dalej się uczę języka malgaskiego a od wiosny już na
stałe będę gdzieś w buszu wtedy juz nie będzie tak łatwo z łącznością.
Tak to mniej więcej wyglądało. Acha, Święta Bożego narodzenia spędziłem
w temperaturze ok. +30 stopni, to i tak dobrze, że tylko tyle, mogło
być goręcej. Na naszych misjach w buszu nie ma prądu, włączamy tylko
agregat na 3 ? 4 godziny. Nie ma zasięgu telefonów, ale mamy takie sybi
radio, zasięg ma ok.
70 kilometrów
wiec do Mahanoro gdzie już jest telefon i powiedzmy jakaś cywilizacja
można dać jakoś informacje np. gdyby potrzebna była jakaś pomoc czy
coć. Wodę mamy deszczówkę do kapania się, łapiemy ja z rynien z dachu
do takich zbiorników. Teraz tutaj gdzie jestem gdzie się uczę języka to
jest miasto, to jest troszeczkę inaczej. W buszu dostałem takiego
malutkiego lemura ? małpkę i teraz jest w moim pokoju i rozrabia,
zrzuca wszytko, kupe robi wszędzie gdzie popadnie, ale jest bardzo mila
i lubi się bawić.
Ale się rozpisałem. W sumie zrobiłem pieszo w buszu
150 kilometrów
. To tak by wyglądało moje pierwsze doświadczenie misyjne, nie myślałem
ze tak szybko. Ale było bardzo dobre doświadczenie. Szkoda, że nie mogę
podać tych zdjęć.
Pozdrawiam serdecznie, z pamięcią w modlitwie.
PA Z BOGIEM
o. Wiesiek Chojnowski omi