MADAGASKAR – SĄ I TAKIE CHWILE…
Wydarzyła się w moim życiu misyjnym rzecz nowa, chociaż to rzecz normalna w naszym życiu malgaskim. W minioną niedzielę, krótko po mszy św. przyszła do mnie delegacja, w skład której wchodziła siostra zakonna z misyjnego ośrodka zdrowia, pielęgniarz z państwowego ośrodka zdrowia (jest to jedyna osoba mająca uprawnienia medyczne na całą gminę, nie licząc naszych sióstr zakonnych), oraz kila innych osób. Proszono mnie, abym nie zwlekając zawiózł jedną kobietę w stanie porodowym do miasta, do szpitala na porodówkę. Mówiąc prawdę to chciałem się wymigać, ale okazało się, że mój samochód jest jedynym, który jest teraz u nas w wiosce. Normalnie jest chyba z pięć samochodów, ale wszystkie utknęły w porze deszczowej w mieście.
Poprosiłem ich aby dali mi godzinę na przygotowanie pojazdu i w południe ruszyliśmy: ja w roli kierowcy, pielęgniarz (nawiasem mówiąc nosi to samo imię co ja), dwóch mężczyzn do pomocy, dwie kobiety do opieki nad chorą no i sama kobieta - Pierret.
Utknęliśmy już na pierwszych kilometrach. Droga rozmyta, nie do przejechania. No to wjeżdżam w trawę, a tam niewidoczny korzeń drzewa, zahaczyłem o niego i wykrzywiłem drążek rozstawienia kół przednich. Stajemy, podnosimy samochód, wykręcamy, prostujemy, zakładamy ponownie. Wszystko na szybko, no bo kobieta rodzi. Ale „gdzie się człowiek spieszy, tam się diabeł cieszy”. Przez nierozwagę źle zamontowany podnośnik niespodziewanie wyskoczył, dobrze że nikogo nie było w tym czasie pod samochodem - i uderzył mnie w czoło. Poszła krew, rozcięte czoło, pielęgniarz rozkłada ręce - nie ma środków opatrunkowych, tylko lekarstwa dla chorej. Otworzył apteczkę. a tam na górze igła i jedna nić, w sam raz aby zrobić pięć szwów. Pielęgniarz był zdziwiony, nie miał zamiaru zabierania ich.
Ruszyliśmy - od błotka do błotka, od rzeki do rzeki. Jedyne biegi jakich używaliśmy to jedynka, dwójka lub wsteczny. Chłopy prawie wcale nie siedzieli w samochodzie. Połowę trasy biegli przed samochodem, szukając drogi gdzie najmniejsze błoto, a ja za nimi jedyneczką. A jak się udało znaleźć kawałek suchej drogi, to wskakiwali na maskę i dwójeczką dalej, do następnego błotka. Jedyne nasze postoje były wtedy, gdy utknęliśmy w błocie, albo w rzece, a tych było wiele, pogubiłem się w liczeniu…
I tutaj się sprawdził samochód, który był prezentem z Polski, od Was. Wyciągarka, podnośnik były ciągle w użyciu. Porwaliśmy jedną linę stalową w trzech miejscach, dobrze że jest rezerwowa, podnośnik także ma ślady po ciężkich walkach. Jazda całą noc, posiłek złapany gdzieś w drodze rękami brudnymi od błota. Bez spania, zagryzałem skórki z gorzkich cytryn, aby nie spać. I tak przejechaliśmy 165 km.
Do szpitala dojechaliśmy w poniedziałek na dziewiątą rano. Byłem już niepotrzebny, więc poszedłem się przespać na biskupstwo. We wtorek przed powrotem chciałem jeszcze pójść do szpitala, aby złożyć gratulację matce. W drodze spotkałem pielęgniarza, szedł ze spuszczoną głową. Pierret zmarła we wtorek o 3.00 w nocy. Razem poszliśmy do domu znajomych Pierret, którzy zabrali zwłoki, aby się za nią pomodlić. W drodze opowiedział mi jej historię.
Już dwa tygodnie temu kobieta zgłosiła się do niego. Zaprowadził ją wtedy do sióstr. aby zrobić ekografię, (misja posiada jedyny aparat ekograficzny w naszym powiecie), już wtedy było wiadomo że kobieta musi jechać do miasta, nie jest w stanie urodzić u nas na miejscu. Dzięki ekografowi, można powiedzieć, że wiele kobiet i ich dzieci już uratowaliśmy, odsyłając je na czas do miasta. Ale Pierret zwlekała, dopiero gdy przyszły bóle, zaczęła szukać pomocy. Jeszcze smutniejsze okazało się to, że dziecko zmarło jeszcze w drodze, w łonie matki. Podobno kobietę można było jeszcze uratować, tylko szpital nie miał pieniędzy, brakło także na łapówki. Były dobre chęci, szkoda że zabrakło jeszcze czegoś lub kogoś…
Droga powrotna taka sama jak dzień wcześniej, tylko jakość smutniej…
Wieczny odpoczynek racz Jej dać Panie…
o.Ludwik Wawrzeczko (opr. M. Ł.)