Polski zakątek w kameruńskim buszu
Polski zakątek w kameruńskim buszu - to reportaż o siostrze Anuncjacie Waszewskiej ze Zgromadzenia Sióstr Opatrzności Bożej, pracującej jako pielęgniarka wraz z marianami z Polski w osadzie Essiengbot w Kamrunie. „W wiosce prócz przychodni, którą zawiaduję, jest jeszcze szkoła i przedszkole. 84 kilometry stąd znajduje się mała parafia Atok, którą zarządzają Księża Marianie. Kiedyś nasze drogi się przecięły i dziś owocnie współpracujemy. Bez ich pomocy niewiele bym tu mogła zrobić” – mówi s. Anuncjata.
Idąc przez ten afrykański busz prawdopodobnie nigdy w życiu nie domyśliłbyś się, że możesz tu spotkać człowieka. W tym miejscu prędzej usłyszymy wydzieranie się małpy i syk węża aniżeli ludzki głos. Po kilku godzinach niebezpiecznej wędrówki błotnistą breją dotrzemy jednak do miejsca, z którego wreszcie da się słyszeć to drugie. Mało tego, jeden z tych głosów powita nas piękną polszczyzną – Dobrze, że do nas trafiłeś…
Środek Afryki. Kamerun. Gęsty las. Do najbliższego miasta Messameny trzeba jechać kilka godzin. Ciężko nawet określić dokładnie ile.
– Do pierwszego asfaltu mamy 45 kilometrów – instruuje mnie siostra Anuncjata ze Zgromadzenia Sióstr Opatrzności Bożej. – Ubitą leśną drogą. Gdy jest sucho, da się ten odcinek pokonać w godzinkę. Gdy jednak przychodzi pora deszczowa, podróż trwa przynajmniej pół dnia. Idzie przywyknąć.
To wioseczka Essiengbot. Nawet w samym Kamerunie mało kto wie o jej istnieniu. Jej lokalizację wskażą nam praktycznie tylko przedstawicie plemienia badżue. Wszak osada Essiengbot to ich dom. A od kilku lat także siostry Anuncjaty Waszewskiej, posługującej w tutejszym buszu jako pielęgniarka. Pomagającej okolicznej ludności. Służącej rodzinom plemienia „badżue”.
– Mamy tutaj jakieś sto rodzin – tłumaczy mi polska zakonnica. Podczas rozmowy jest niezwykle życzliwa. Ale i bardzo konkretna. Odpowiada na wszystkie pytania, rozwiewa wszelkie wątpliwości. A ma o czym mówić. Zna w Essiengbot każdego. I naprawdę wiele już tu widziała. – W wiosce prócz przychodni, którą zawiaduję, jest jeszcze szkoła i przedszkole. 84 kilometry stąd znajduje się mała parafia Atok, którą zarządzają Księża Marianie. Kiedyś nasze drogi się przecięły i dziś owocnie współpracujemy. Bez ich pomocy niewiele bym tu mogła zrobić.
Siostra Anuncjata jest pielęgniarką. Tutaj w afrykańskim buszu, z dala od cywilizacji to niejako równoznaczne z byciem lekarzem. W dodatku takim najwyższych kwalifikacjach. Prawda jest bowiem taka, że siostra Anuncjata jest dla przybywających do niej ludzi często ostatnim ratunkiem. Podejmuje się więc każdego zabiegu.
– Nie bardzo mam wyjście – tłumaczy z uśmiechem. Ale i pewną uroczą nieśmiałością. Każda kolejna chwila spędzona z tą kobietą uświadamia mi, z jakim człowiekiem mam do czynienia. Duchowym gigantem.
Pukanie do drzwi
Godzina dziewiętnasta. Za kilka minut zrobi się w Essiengbot zupełnie ciemno. Siostra Anuncjata zapala świecę. Po kolejnym dniu pełnym pracy ma teraz chwilę wytchnienia. Siada przy oknie swojego pokoju. Ciemność wyostrza inne zmysły. Teraz lepiej słychać muzykę lasu. Spokojnym ruchem ręki sięga pod habit, by wyciągnąć drewniany różaniec. Po chwili całuje niewielki krzyżyk wystrugany z bambusa. Nad lasem słychać pierwsze grzmoty. Zbliża się burza.
– Sœur, sœur, aidez-moi! – naraz wśród przedburzowego szumu wiatru słychać piskliwy krzyk dochodzący zza przymkniętych drzwi. Ktoś woła siostrę, prosząc o pomoc.
– Co się stało? – oderwana od cichej modlitwy zakonnica prędko zrywa się z krzesła i biegnie w kierunku drzwi.
Pod nimi znajduje matkę z dwójką dzieci. Jedno z nich, to wyglądające na starsze, bardzo głośno płacze. Kobieta trzyma dziewczynkę za rękę i pokazuje coś siostrze Anuncjacie. W panującym naraz ogólnym hałasie, w zdenerwowaniu i płaczu dziecka zakonnica niewiele potrafi zrozumieć.
– O co chodzi? Dlaczego Jacqueline płacze? Co mi pokazujesz? – nieco łagodniejszym, acz zdecydowanym tonem siostra Anuncjata próbuje uspokoić atmosferę.
– Wypadek, siostro, wypadek! Córka kosiła trawnik. Na chwilę chciała odsapnąć. Usiadła więc, opierając się dłońmi o łąkę. I wtedy stało się to… – kobieta pokazuje charakterystyczną ranę na dłoni dziewczynki. Cztery ustawione obok siebie kropki. Siostra Anuncjata aż zanadto dobrze zna ten ślad.
– Skorpion… – szepcze do siebie.
– Nie widziałam go! Był taki malutki. Schował się pod kępą trawy. Musiałam go przygnieść. Tak bardzo mnie boli, siostro… – doprawdy dziewczynka aż wyje z bólu.
Spóźniony transport
To nie jest pierwszy przypadek, w którym bohaterska zakonnica będzie ratować pacjenta po ukąszeniu skorpiona. Robiła to już dziesiątki, jeśli nie setki razy. Prędko więc zaciska opaską miejsce nad dłonią dziewczynki, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się jadu po całym organizmie. Po chwili biegnie do zamkniętego już o tej porze budynku przychodni. Musi jak najszybciej podać dziecku metronidazol. Z tego, co pamięta, ma jeszcze jedno opakowanie w szafce z lekarstwami. Przez głowę jak błyskawica przelatuje myśl o opóźniającym się transporcie z dostawą lekarstw do buszu. Miały być już przed trzema tygodniami. Z racji braku jakiejkolwiek finansowej pomocy od państwa (w teorii przychodnia ma charakter prywatny, więc nie podlega żadnym subsydiom od ministerstwa) siostra o pomoc musi prosić zaprzyjaźnionych ludzi na całym świecie. Ten transport lekarstw, na który obecnie czeka, zasponsorowali akurat Księża Marianie. Przez kilka miesięcy zbierali fundusze poprzez świeckie Stowarzyszenie Pomocników Mariańskich. Ludzie wpłacali bardzo różne kwoty. Od tych najmniejszych po naprawdę poważne. Finalnie dzięki im wszystkim udało się zebrać na tyle dużo, aby ufundować niezbędne leki oraz opłacić sam transport medykamentów do zapomnianej przez świat wioski w kameruńskim buszu.
Przypominając sobie o opóźniającym się wciąż transporcie siostra Anuncjata dociera wreszcie do szklanej szafki z lekarstwami. Jest. Faktycznie, ostatnie opakowanie. Starczy na uratowanie nastoletniej Jacqueline. I może jeszcze dla jednej osoby.
– Ukąszenia skorpionów to u nas prawdziwa plaga. Zdarzają się praktycznie codziennie – wyjaśnia mi już na spokojnie siostra. – Są wszędzie. Czasem wystarczy jedynie krótkie dotknięcie i jad dostaje się do organizmu.
Obraz na zawsze
Filipe miał osiemnaście lat. Podczas pracy w buszu zranił się maczetą w nogę. Rana obficie krwawiła. Z czasem dostało się zakażenie. Rodzina próbowała pomóc synowi przykładając do chorej nogi liście. Nie skutkowało. Z czasem chłopiec zakaził się tężcem. Po czterech miesiącach od wypadku, gdy stan chłopca gwałtownie się pogorszył, nie widząc już innej opcji, rodzice ułożyli ciało Filipe na taczce i ruszyli do Essiengbot. Tutejsza przychodnia w buszu była jedyną w okolicy, do której mogliby się udać. Do pokonania mieli 32 kilometry. Pchający taczkę z rannym mężczyźni zmieniali się w trakcie wędrówki. Wreszcie po kilku godzinach wyczerpującej trasy dotarli do Essiengbot. Filipe był już prawie całkowicie sparaliżowany.
– Prężył się na moich oczach – siostra Anuncjata wspomina moment, w którym zobaczyła Filipe po raz pierwszy. Pielęgniarka zdiagnozowała u młodego pacjenta sztywność karku. Chłopak był w strasznym stanie. Nadal jednak świadomy. – Wyszeptał mi wówczas „Siostro, czuję, że to już mój koniec…”. Po chwili na moich oczach złamał się kark Filipe. Słychać było głośny zgrzyt kości. Nie byłam w stanie już nic zrobić. Ale tej sceny nie zapomnę już nigdy. I tego, że do końca ze mną rozmawiał…
W nagrodę dwie kury
Niedawno do leśnej przychodni siostry Anuncjaty przyszła pewna starsza kobieta. Po krótkiej rozmowie wyszło, że została właśnie wypuszczona ze szpitala w Jaunde. I że cierpi na raka macicy. Lekarze, gdy zobaczyli, w jakim stanie jest kobieta, polecili, by ta wracała do domu, gdyż nie ma tu dla niej ratunku. – W Kamerunie niewielu ludzi stać na kosztowną chemioterapię – wyjaśnia zakonnica.
Kobieta przyszła więc po radę do siostry Anuncjaty. Ta, gdy zobaczyła ogromny wrzód ropny na udzie, nie bardzo wiedziała, co robić. Poświęciła jednak pacjentce cały swój czas.
– Ona ciągle krwawiła – wspomina dziś. – Co gorsza zaczęły się pojawiać przerzuty na kości. Z rany wypływała ropa. Nakładałam na nią dwa opatrunki dziennie. I co chwila czyściłam ranę. To była robota bez końca, bo ropa cały czas na nowo się zbierała. Zakonnica zaczęła więc dodatkowo masować nogę kobiety.
Po dwóch miesiącach walki z kolana do rany wyszły skrzepy ropy.
– Zrozumiałam, że to one blokowały efekt czyszczenia – tłumaczy siostra. – Gdy wypłynęły, ropa momentalnie przestała się zbierać. A noga się zrosła. Po dziś dzień kobieta nadal żyje. Chodząc do tego o własnych nogach. – A ja dostałam w nagrodę dwie kury. Tutaj to naprawdę bardzo porządna nagroda – śmieje się siostra Anuncjata.
„Umierają na chorobę”
Ta siostra to prawdziwy heros – opowiada mi ojciec Krzysztof, mariański misjonarz od lat posługujący w Kamerunie. To właśnie on organizował z Polski pomoc dla bohaterskiej zakonnicy. A właściwie dla jej pacjentów i podopiecznych. Sam zresztą także przyjeżdża, aby – gdy tylko może – pomóc w funkcjonowaniu przychodni w buszu.
– Zmienił nam dach. Wystrugał ławki, żeby oczekujący pacjenci mieli gdzie usiąść. Podłączył nam bieżącą wodę – siostra Anuncjata na jednym wydechu wymienia zasługi ojca Krzysztofa. – No i pomaga mi w załatwianiu finansowania. Trzeba uczciwie powiedzieć, że bez marianów już dawno nie miałabym tu co robić.
– Prawda bowiem jest taka, że pod względem ochrony zdrowia sytuacja w Kamerunie jawi się koszmarnie – uzupełnia posługujący wraz z ojcem Krzysztofem ojciec Franciszek. – Żeby nadmienić choćby procent chorych na HIV.
Rzeczywiście. Według oficjalnych statystyk w całym kraju aż 12% ludzi jest dziś zakażonych. W niektórych regionach stopień zachorowań dochodzi już nawet do 40%. W kraju coraz częściej umierają na AIDS młodzi ludzie. A żeby nie nazywać rzeczy po imieniu, utarło się w społeczeństwa powiedzenie, że ktoś „zmarł na chorobę”. Problem jest naprawdę porażający.
– Tutaj naprawdę ciężko mówić o wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem – kontynuuje ojciec Franciszek. – Większość par żyje jako wieczni narzeczeni. Mając pięcioro, siedmioro dzieci. I nie chodzi o to, że oni nie chcą ślubu. Pewnie by i chcieli się ożenić, wyjść za mąż, ale w Kamerunie nadal obowiązuje tzw. „la dot”. To taki jakby posag. Mowa o naprawdę sporejliczbie pieniędzy, jakie starający się o rękę dziewczyny chłopiec musi zapłacić jej rodzinie.
Komar, mucha tse-tse i inne
– To prawda… – zawiesza głos siostra Anuncjata. – To samonapędzający się problem. W Kamerunie chorych jest naprawdę wielu. Wspomniany przez ojca Franciszka HIV to wirus, który dziesiątkuje tutejsze społeczeństwo. Ale są jeszcze inne choroby. Już nie tak śmiertelne, ale też niezwykle utrudniające życie.
Siostra Anuncjata doskonale wie, o czym mówi. Trudno dziś znaleźć w kraju choćby jedną dorosłą osobę, która nie przeszłaby malarii. Mają ją tutaj w sobie wszyscy. Prócz komarów roznoszących malarię, wystrzegać trzeba się w Kamerunie także muchy tse-tse.
Cała trójka posługuje w Kamerunie od kilkudziesięciu już lat. I sami przyznają w prywatnych rozmowach, że nie wyobrażają sobie już innego miejsca do życia. Pomimo tych wszystkich trudności, zdążyli już wsiąknąć w tę atmosferę. Pokochać piękne serca tych ludzi.
Bo kto by ich tu dziś zastąpił? Pomysłowego księdza Krzysztofa, który własnoręcznie muruje i szpachluje kolejne elewacje wznoszonych przez siebie budynków. Dobrotliwego księdza Franciszka, który tyle serca wkłada w przyprowadzenie tych pogubionych często ludzi do Boga. Czy wreszcie jedyną pielęgniarkę przychodni w buszu, siostrę Anuncjatę? Tę, dla której misja i pomoc potrzebującym stała się żywą Ewangelią. Cała trójka właśnie w tym miejscu świata czuje się najlepiej. Tutaj jest na służbie. I po trosze już u siebie.
Stefan Czerniecki
Na potrzebne lekarstwa oraz samo utrzymanie polskiej przychodni w buszu wciąż zbierane są środki wśród ludzi dobrej woli. Jeśli chcesz, możesz pomóc. Ofiary na ten cel zbiera:
Centrum Pomocników Mariańskich
Bank Pekao S.A. VII O/Warszawa
60 1240 1109 1111 0010 7752 5847
z dopiskiem: Dzieciom z Kamerunu
Stefan Czerniecki (KAI/Centrum Pomocników Mariańskich) / Warszawa